literature

SH: Studium dna szklanki

Deviation Actions

Dagulec's avatar
By
Published:
489 Views

Literature Text

To nie tak, że Harriet - nie, już nie Harry - nie kocha brata.
Kiedy był młodszy, starała się być dla niego dobrą starszą siostrą. Stała po jego stronie w czasie kłótni z rodzicami, szczególnie jeśli wiedziała, że nie miał racji; szukała w encyklopedii ciekawostek na temat Erithacus rubecula, gdy przygotowywał do szkoły projekt na temat życia ptaków; przymykała oczy na to, że wykradał jej maskotki. Próbowała się nie wściekać, kiedy kablował starym o jej wymykaniu się z domu czy o wypalonych w kiblu fajkach.
Ignorowała każde wykrzyczane przez matkę:
- Czy nie możesz się bardziej postarać?!
Oraz:
- Czemu nie możesz być bardziej podobna do brata?!
A także:
- Popatrz na Johna, on nigdy nie dostał nagany od nauczyciela/nie upił się do nieprzytomności w Wigilię/nie wrócił do domu o piątej nad ranem/nie pyskował ojcu/nie przypalił odgrzewanej zupy!
Naprawdę się starała.
Po prostu nigdy nie chciała mieć rodzeństwa.

Przyjęcie z okazji trzecich urodzin to jedno z jej najstarszych wspomnień; jest zamazane i schematyczne, składa się przede wszystkim z pastelowych barw, chropowatych dźwięków i uczuć tak wyraźnych, że niemalże posiadających własną fakturę.
Pamięta kuchnię pachnącą ciastem - pewnie szarlotką z cynamonem i kruszonką - mamę z mąką na twarzy, zimne kafelki - dzieci nigdy nie noszą skarpetek - i swoje pytanie:
- Mamo, mamo, a czemu ciocia Cecylia ma taaaki duży brzuch?
Pamięta, jak bardzo była podekscytowana, kiedy je zadawała.

Kilkanaście miesięcy później mama z tatą postanowili ogłosić jej, że:
- Kochanie, będziesz miała braciszka.
Nie mówiąc tak naprawdę, że:
- W domu pojawi się wiecznie krzyczący tobołek, któremu będziemy poświęcali większość naszego czasu.
Słysząc tę radosną nowinę, nie czuła już ekscytacji. Pamięta, że była przerażona i bardzo, bardzo zła, pamięta myśli pędzące w głowie - jak oni mogli mi to zrobić i nie kochają mnie już, bo zbiłam wazon w niebieskie kwiatki oraz teraz znajdą sobie lepsze dziecko - i szarawy kolor kanapy, na której siedziała.

Dorosła Harriet Watson starała się być, co czasem bywa jeszcze trudniejsze. Ma wrażenie, że w ciągu kilku ostatnich lat zgubiła kilka kawałków układanki - gdzieś pomiędzy szlajaniem się po nocnych klubach w szkole średniej, piciem na umór ze znajomymi, którzy dzisiaj nawet nie pamiętają mojego imienia i lizaniem sutków przypadkowo poznanych kobiet - jaką jest życie i teraz nie ma nawet pojęcia, co chciałaby z nim zrobić.

- Jestem dobra w zapominaniu - mówi Clarze na drugiej randce, na którą spóźnia się piętnaście minut, ponieważ zapomniała, gdzie miały się spotkać. Clara śmieje się w odpowiedzi, a w jej policzkach pojawiają się urocze dołeczki.

- Moje życie jest pełne luk - zwierza się terapeucie na drugiej z kolei wizycie. - Czasami mam wrażenie, że są rzeczy, które spycham w podświadomość tak mocno, że…
Facet kiwa głową, mruczy coś w odpowiedzi i zapisuje w notatniku kilka słów. Harriet dochodzi do wniosku, że nie jest w stanie rozmawiać z kimś, kto nawet nie odpowiada.
Nigdy nie umawia się na następne spotkanie.

Luka zero: dzień rozdania świadectw w podstawówce, kiedy ojciec - już nie tatuś - patrzy z rozczarowaniem na tróję z matematyki, której nie udało jej się poprawić, i nic nie mówi.

Luka numer jeden: ostatnia klasa liceum. Najbardziej pusty rok w całym życiu; nie ma w nim ludzi bliskich ani dalekich, jest tylko ogromne pragnienie ucieczki. Wspomnienia z tamtego okresu przypominają obrazy surrealistów, podlane sosem niechęci rówieśników, samotności i stresu przed zbliżającymi się egzaminami, przyprawione myślami samobójczymi, topionymi regularnie w litrach zabijającej wątrobę whisky.

Luka jeden i trzy czwarte: kiedy przedstawia rodzicom i bratu Lucy, swoją pierwszą dziewczynę. Matka - nie pachnie już szarlotką, często drżą jej niepokojąco szczupłe ręce, a koło oczu ma zmarszczki rozczarowania życiem - zagryza wargę, ojciec - pan perfekcjonista, który w każdy piątek wieczorem rżnie jedną ze swoich sekretarek i który nigdy, nigdy nie powiedział, że jest ze mnie dumny - otwiera szeroko usta, a John z pewną dozą wahania wyciąga w jej kierunku rękę i mówi miło mi poznać.
Myśli wtedy, że - to właśnie jest mój mały bohater - bardzo kocha brata.

Luka numer dwa: pierwsze dni Johna w Afganistanie. Chociaż miała wtedy stabilną, dobrze płatną - monotonną i dusząco nudą - pracę w korporacji oraz perspektywę stałego związku z uroczą, trzpiotowatą Clarą - której złamię serce, bo kocham nienawidzić samej siebie - to jednak czegoś jej brakowało w tym koszmarnie uporządkowanym - bezpiecznym - życiu.
Brata. Brakowało jej brata. I mimo że nigdy nie byli szczególnie blisko, świadomość, że - w każdej chwili może zginąć, mój mały, dzielny braciszek - nie będzie mogła zadzwonić do niego wieczorem, żeby ponarzekać na pogodę, nie należy do szczególnie przyjemnych.

Gdy jest z Clarą, ma wrażenie, że mogłaby - stać się lepszym człowiekiem - skończyć z piciem i użalaniem się nad sobą. I naprawdę próbuje.
Ale w którymś momencie stwierdza, że - ona zasługuje na więcej - nie jest wystarczająco silna, żeby wygrać z nałogiem.

Luka numer trzy: tydzień po rozstaniu z Clarą. Przez kilka dni nie rusza się z łóżka, jeśli nie liczyć zataczania się do barku po kolejną butelkę. Jedną nawet udaje jej się stłuc, ale zauważyła to, więc myśli, że wcale nie jest pijana. W każdym razie nie tak bardzo. I dalej wlewa w siebie alkohol. Unika owalnego lustra w przedpokoju - cienie pod oczami, obrzmiała twarz i włosy zlepione w strąki wręcz krzyczą, że nic nie jest w porządku - oraz patrzenia na ekran szpanerskiego telefonu - dwanaście nowych smsów i trzy nieodebrane połączenia¬ - z wygrawerowanym z tyłu imieniem.
Ma nadzieję, że jeśli wystarczająco długo będzie ignorowała rzeczywistość, ta zniknie.
Ale zanim to następuje, kończy jej się wóda.

Kiedy John puka do drzwi jej mieszkania, Harriet jest w trakcie powrotu do normalnego życia. Wciąż kipi żalem, smutkiem i bólem - nienawiścią do samej siebie - ale zmieniła już śmierdzącą pościel na nową, pachnącą lawendą, i uprzątnęła rozbite szkło; na doprowadzenie do porządku samej siebie nie starczyło jej już siły.
W spojrzeniu brata widzi rozczarowanie i zawód, jakby nie dotrzymała którejś z kolei siostrzanej obietnicy. Nie jest pewna, czy jakąś składała; nie jest pewna niczego.
Ale to wszystko nieważne, bo John stoi tuż obok niej, John wrócił z tego cholernego pustynnego kraju do niej i chociaż już teraz wie, że nie wytrzymają ze sobą za długo - trzy tygodnie, dwa dni i jakieś pięć godzin - to coś w jej życiu znalazło się wreszcie na miejscu, jakiś kawałek układanki wskoczył na miejsce i być może wszystko będzie dobrze.

Ale oczywiście nie jest. John to uosobienie bohaterstwa i tak, jak kiedyś o trzeciej nad ranem bohatersko uratował ją przed bandą dresów, tak teraz bohatersko zabiera się za odkurzanie mieszkania, wynoszenie śmieci i zmywanie naczyń, chociaż mówi mu:
- Oj, zostaw to.
Albo:
- Daj spokój, sama to zrobię.
John tylko potrząsa głową i sznuruje usta, jak zawsze, kiedy starała się go namówić na zerwanie się z lekcji albo granie w strzelanki na komputerze ojca. A potem i tak robi to, co uważa za słuszne, kuśtykając z trudem po schodach.
Harriet dochodzi do wniosku, że jest zbyt zmęczona, żeby być wściekła.

Pierwszy dzień w pracy jest czystym koszmarem, bo wszyscy udają, że nie mają pojęcia, co się stało. Czuje na sobie ich ciekawskie spojrzenia i słyszy, jak wszyscy milkną, gdy wchodzi do pokoju.
Kiedy wraca do domu, klnie, na czym świat stoi, a brat patrzy na nią z naganą.
- Miałam naprawdę paskudny dzień - próbuje się tłumaczyć.
John kiwa głową, jakby rozumiał i współczuł, ale jego oczy są oczami zmęczonego życiem staruszka; Harriet myśli o Afganistanie i o tym, przez co musiał tam przejść, po czym czuje jednocześnie poczucie winy i wściekłość - na siebie, na niego, przepaść, jaka między nimi powstała - na drani, którzy zranili jej brata.

Osoba Clary samoistnie wypływa któregoś wieczoru, kiedy - jak zawsze udają idealną rodzinkę, którą nie są - siedzą przed telewizorem i oglądają jakiś głupi mecz. Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści pięć, Harriet ma za sobą osiem godzin siedzenia za biurkiem i godzinę stania w metrze, a potem w autobusie i naprawdę nie ma ochoty na przedzieranie się przez tę rozmowę, ale wie, że - powinna zdobyć się na tę odrobinę prawdy w swoim życiu - John nie ustąpi, więc się poddaje.
- Dlaczego się rozstałyście? - pyta jej malutki braciszek, kiedy zawodnik drużyny X podstawia nogę zawodnikowi drużyny Y.
- Nie pasowałyśmy do siebie - mówi Harriet, która chciałaby być Harry, i wzrusza ramionami. To jej sposób powiedzenia nie byłam dla niej wystarczająco dobra.
John patrzy na nią badawczo, ale nic nie mówi.
Następnego dnia zaczyna szukać w Londynie mieszkań do wynajęcia.
Zanim jego walizki zdążą zniknąć z jadalni, Harriet wyjmuje - drzazgi tkwiące w sercu - kartę SIM ze swojej komórki, po czym pakuje dawny prezent od kogoś w ozdobny papier, bazgrze nieelegancko karteczkę - z okazji wszystkich urodzin, na które nie dostałeś ode mnie wymarzonych klocków lego - i chowa pakunek w kieszeni świeżo wypranych spodni brata.
Pożegnanie jest krótkie i pozbawione emocji, jakby byli zupełnie obcymi sobie ludźmi.

Kiedy Harriet udaje się odzyskać równowagę w swoim nudnym, prozaicznym życiu - przychodzi do pracy pięć i pół minuty przed czasem, na jej żakiecie nie ma nawet najmniejszej zmarszczki, a makijaż idealnie podkreśla sztuczny uśmiech - zaczyna tęsknić i postanawia wieczorem wpaść do brata. Próbuje do niego zadzwonić, ale elektroniczny głos uprzejmie informuje ją, że abonent jest poza zasięgiem lub ma wyłączony telefon, więc Harriet tylko wzrusza ramionami i wciska się do wagonika metra. Ostatecznie mieszkają w tym samym mieście.
Kiedy dzwoni do drzwi, otwiera jej starsza pani, która w swoim fioletowym kostiumiku wygląda jak posiwiała przedwcześnie śliwka.
- Ja do… - zaczyna Harriet i nagle na górze rozlega się hałas, jakby ktoś wywrócił krzesło albo dwa.
Na schodach słychać pospieszne kroki, a starsza pani kiwa tylko głową i znika w mgnieniu oka. Po chwili z piętra zbiega niezdrowo blady facet, powiewając za sobą granatowym szlafrokiem, po czym zatrzymuje się tuż przed nią i oskarżycielsko wyciąga przed siebie palec wskazujący.
- Nareszcie! - oznajmia światu z tryumfem, jakby pokonanie piętra w jakieś trzydzieści sekund zasługiwało na nagrodę. Oszołomiona Harriet mruga tylko. - Czekam na ciebie już od dwóch miesięcy - informuje ją z wyraźną naganą.
Ten ton głosu wyrywa ją z osłupienia.
- Ja do Johna - stwierdza twardo, krzyżuje ręce na piersi i mierzy obcego (pewnie współlokatora) wzorkiem.
Po chwili od dziwnie badawczego spojrzenia błękitnych oczu przechodzi ją dreszcz. Ma wrażenie, że facet rozkłada ją na części i każdą z nich kataloguje w głowie.
- To oczywiste - ogłasza z westchnieniem, jakby świat właśnie rozczarował go po raz kolejny. - Podobnie jak to, że w ciągu ostatnich szczęściu miesięcy nie wzięłaś do ust ani grama alkoholu, ponieważ żałujesz zerwania z Clarą, która najprawdopodobniej napisze do ciebie w przeciągu najbliższego tygodnia, być może dwóch, za mało danych, żeby mieć pewność. I kiedy już zdecydujesz się z nią spotkać, nie ubieraj tych żadnych szpilek ani niczego zbyt obcisłego, bo tylko ją w ten sposób odstraszysz. Przy okazji, nazywam się Sherlock Holmes.
Harriet w jednej chwili zaczyna gotować się ze złości na tego aroganckiego, irytującego bubka, który śmie - wypowiedzieć jej imię - wchodzić z butami w czyjeś życie.
- A skąd ty możesz wiedzieć takie rzeczy? - pyta podniesionym głosem.
Sherlock przewraca oczami, jakby umierał z nudów.
- Przecież to widać - mamrocze z miną cierpiętnika i wspina się po schodach. - John wróci z pracy za jakiś kwadrans - rzuca z góry po chwili.
Harriet uspokaja się sekundę później. Decyduje się wejść na górę, zastanawiając się - czy ten dziwny gość bardziej ją przeraża, czy wkurza - jakim cudem jej brat wytrzymuje z kimś takim dzień w dzień.

Po dokładnie czternastu minutach i pięćdziesięciu trzech sekundach John otwiera drzwi i wspina się na piętro. Nie kuleje, nie ma ze sobą laski, a jego oczy wręcz krzyczą, jak bardzo, bardzo jest żywy.
Pół godziny, trzy herbaty i jedenaście dziwnych tematów rozmowy (wliczając w to krótką dyskusję na temat dlaczego trzymanie w lodówce gałek ocznych jest zdecydowanie złym pomysłem) później Harriet dochodzi do wniosku, że ten cały Sherlock Holmes może i zachowuje się jak czubek, ale jeśli John go lubi, to ona nie będzie wsadzała nosa w nie swoje sprawy.
W końcu obiecywała sobie, że będzie dobrą starszą siostrzyczką.

Po powrocie do siebie wchodzi na bloga Johna Watsona, przegląda kilka ostatnich wpisów i uśmiecha się, choć w gardle czuje gulę.
Jej mały braciszek - znalazł sobie kogoś, dla kogo może być bohaterem - dorósł.
Być może teraz kolej na nią.

Clara dzwoni w poniedziałek, dziesięć dni po wizycie pod numerem 221B, i zaprasza ją na wystawę w galerii sztuki, w której pracuje. Harriet - a może już Harry? - robi wszystko, co w swojej mocy, żeby nie podskakiwać w miejscu z radości.
Ubiera się w stonowane zielenie i beże i przez pół godziny szuka odpowiednich butów, ale uśmiech, którym wita ją Clara, jest tego wart.
- Przepraszam - mówi Harry cicho. - Tak bardzo, bardzo, bardzo przepraszam.

Być może zacznie być dobra - dla samej siebie - dla ludzi, na których jej zależy.
Naczytałam się sporej ilości opowiadań, w której Harry jest przedstawiana jako postać tak negatywna, że wręcz schematyczna. I jakoś tak wyszło, że napisałam ten tekst. Żeby ją obronić pokazać, że nie ma ludzi tylko i wyłącznie złych, są tylko bardzo, bardzo nieszczęśliwi.

Proszę o komentarze. :)
© 2012 - 2024 Dagulec
Comments10
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
LittleLadyPunk's avatar
Nie będziesz miała nic przeciwko, jak napiszę o tym fanfiku w pracy? Jest dobrym przykładem rozbudowania kanonu.